
A tak po krotce jak wyglada moja sytuacja...
Otoz jest Nas Wileka Trojca, najwspanialsi przyjaciele pod słońcem. Skoczylibysmy za soba w ogień. Jesteśmy razem na dobre i na złe. Wspolnie sie wspieramy, smiejemy, placzemy i mierzymy z życiem. Dziekuje losowi, ze postawil mi na drodze te dwie niesamowite osoby!
Ale od jakiegos czasu na mojego Przyjaciela zaczynam patrzec troche inaczej... Zle napisalam na poczatku, ze sie zakochalam. Nie, ja Go kocham bardzo ale teraz ta milośc zaczyna sie przeradzac z mojej strony w troche inna realcje. Za kazdym razem jak porownuje Go do facetow z moich poprzednich zwiazkow to oni wszyscy odpadaja juz przedbiegach i zlewaja sie w jedna, bezksztaltna mase. I wstyd mi, naprawde jak zaczynam sie utwierdzac w przekonaniu, ze On jest poki co jedynym mezczyzna jakiego znam z ktorym moglabym stworzyc prawdziwy i trwaly zwiazek!
Tylko, ze argumenty "przeciw" sa w przewazajacej ilosci...
po pierwsze- On jest w zwiazku. Fakt, jest to bardzo toksyczny zwiazek. Ale mnie nic do tego. On sie nie wtracal w moje, ja nie bede sie wtracac w Jego.
po drugie- znam siebie i swoje poprzednie perypetie i piekielnie boje sie co by bylo jakby nagle mi sie odwidzialo? Ze rozpieszczona toczka w koncu dostanie to, co chciala i hejjaaa! Znienawidzilabym siebie kompletnie. Widmo zranienia Go jest chyba tym przewazajacym argumentem.
po trzecie- faceci przychodza i odchodza, przyjaznie zawsze zostaja...
po czwarte- przezylam duzo stresow i nerwowych sytuacji, ale nie jestem az tak odwazna aby Mu powiedziec o tym co sie zaczyna dziac... a skoro On wie o mnie wszystko to boje sie, ze chcac nie chcac bede sie od Niego oddalac.
Choroba jest zła, ale wiele mnie nauczyla. Przede wszystkim pokory! Przewartosciowala niektore wartosci i pokazala, ze warto cieszyc sie ze wszystkiego! Za to jej dziekuje!