W zeszłym roku po podleczeniu swojego stanu cu na wiosnę, jak zwykle w lato zaczęło się psuć, a na jesieni była masakra. A... jeszcze 31 sierpnia przebito mi niechcący macicę podczas rutynowego zabiegu wyłyżeczkowania - plamiłam od dwóch miesięcy, a zwykłego okresu nie miałam od kilku lat. Więc mnie wysłano do szpitala na "rutynowy" zabieg.

Stałego lekarza gastroenterologa wtedy już od roku nie miałam.
A później było tylko gorzej... Sami wiecie jak to jest; ja wyrobiłam sobie pewną strategię - orbitowałam wokół toalety, rano nic nie jadłam tylko po nocy biegałam kilkakrotnie na "zrzuty"



Od września zainteresowała się mną pani doktor gastroenterolog i podjęła się mnie leczyć. Pomyślałam, ufff...
Zaczęły się sterydy, a przy okazji był ciągle Logest - tabl. antykoncepcyjne, Amertil - lek na alergię, kwas foliowy i chyba to tyle.
Nic to, poprawy nie było, zwiększyłam dawkę sterydu i miało być dobrze.
Chojraczka wymyśliłam sobie, że pojadę na dużą rodzinną imprezę z Warszawy na Mazury autokarem, tam poszaleję i wrócę na sigmoidoskopię na którą zapraszała mnie pani doktor.
Impreza się odbyła, ja żłopałam wszystkie dostępne napoje jak głupia, od dwóch dni byłam na podwyższonej znowu dawce metypredu i piłam jak smok. Na imprezie wypiłam do tego ze 3 lampki wytrawnego wina i próbowałam wypalić papierosa, ale coś mi nie szło i bardzo zakręciło mi się w głowie... ale nic to.
Wróciłam do domu już autem bo kiepsko się czułam.
Stojąc na korytarzu swojego domu poczułam się jakbym była w obcym mieszkaniu i szukałam miejsca na puste torebki (rozpakowywałam się) z myślą "gdzie ci ludzie trzymają w tym domu torebki" - dodam dla przypomnienia, że byłam przecież u siebie. Ktoś jakby odciął mi na kilka minut myślenie

To było w niedzielę.
W poniedziałek już było u mnie pogotowie.
Zaczęło się niewinnie, lataniem do toalety, dolegliwościami cu, wucet i plac zabaw z dzieckiem , potem powrót do domu, wstawienie obiadu na kuchence, przygotowanie łóżka do spania dla małego (drzemka popołudniowa) i zonk! Wychodząc z pokoiku dzieci chciałam wejść w ścianę po prawej stronie (hehe przypomina mi się film z dzieciństwa o facecie który przechodził prze ściany - pozazdrościłam mu

Dramat...na kuchence włączone gary!
Nie mogę mówić... a jednak mogę, tylko bardzo po cichutku. leciały mi łzy, zaczęłam płakać, a bączek ( na szczęście) przyszedł do mnie i położył się nie wiedzieć czemu na mnie i też zaczął szlochać. Pewnie wyczuł, że coś jest nie tak - ważne, że nie poszedł do kuchni, tam garnki... Udało mi się szeptem zadzwonić po karetkę.... po godzinie przyjechali... W tym czasie z drugiego końca Warszawy dotarł już mój mąż (był przed nimi), a ja doszłam trochę do siebie, na tyle, że udało mi się dotrzeć do kuchni i wyłączyć te cholerne palniki. Powoli zaczęło być mi lepiej. Pogotowie stwierdziło, że to pewnie zasłabnięcie od złego stanu cu i odezwały się przy tym moje przewlekle chore zatoki. Gdyby nie to, że zaczęło mi się przy nich robić "ciasno" w szyi i gdyby nie to, że ciężko mi było mówić - szeptałam, to by sobie poszli, ale na "w razie co" zostawili skierowanie do szpitala.
Ale nic to. Ja znowu chojraczka!

Tak też było, przeleżałam do wtorku w domu, a we wtorek miałam próbę zrobienia sigmoidoskopii, ale jak pani doktor zajrzała to zobaczyła już z brzegu, że taki tatar jak mam z tyłka za przeproszeniem to uznała, że szok i jatka i trzeba zostać na oddziale, pokazałam jej skierowanie od pogotowia i opowiedziałam co się działo poprzedniego dnia i natychmiast mnie położyła na oddział.
Tam zakazała jeść i pić i nastała noc... 18 października obudził mnie o 4.20 rano potworny ból głowy po prawej stronie zbadali - skoczyło ciśnienie- lek na nadciśnienie i obserwacja.
Po godzinie myślałam, że właśnie zaczynam umierać, trzaski i ból jakiego wcześniej nigdy nie miałam po prawej stronie głowy, samo jakoś mi się jęczało i wcisnęło alarm. I się zaczęło, pielęgniarki, salowe i lekarz z latareczką krzyczący żebym na niego spojrzała, a ja nie mogłam, skręcało mi głowę w lewo. Potem karetka i przewóz do innego szpitala na neurologię i tam oddział "R".
Przeżyłam, było straszno. Długo nie wiedziano co mi jest bo natychmiast zrobiona tomografia nic nie wykazała dopiero po tygodniu czy dwóch rezonans pokazał niedokrwienny prawostronny udar móżdżku i nie powiedziano mi skąd to i dlaczego.
Przy okazji wykryto anemię, ciężką niedoczynność tarczycy, a stosowany przy trwających tydzień bólach głowy ketonal i inne włączone na neurologii leki rozwaliły do reszty jelitko. Od razu też, na "R-ce" kazano mi odstawić Logest i cieszono się, że parę dni wcześniej skończyłam branie leku na alergię.
Piszę gdyż sama szukam odpowiedzi na to co mi się stało, ale wiem, że też że to moje ignorowanie choroby i niepotrzebne bohaterstwo doprowadziło mnie do takiego stanu. Nie bez znaczenia na pewno była też kombinacja leków jaką sobie zafundowałam i mylna interpretacja moich objawów np. bóle myślałam że zatok. Mam nadzieję ze zastanowią się nad sobą wszyscy, którzy tak jak ja lekko dotąd podchodzili do tematu cu, ale też nie chcę straszyć innych. Wierzcie mi cu to jest pikuś przy innych tragediach, ale na tyle podstępna to franca że potrafi zaatakować i zdemolować inne "części" naszego organizmu. Nie spuszczajcie tej choroby z oka... bo jak widać powala nawet silne i duże baby jak ja, a chojractwo nie popłaca bo łatwo myli się z głupotą.